środa, 13 lutego 2013

02

"Życie jest chorobą  a śmierć zaczyna się już w chwili urodzenia.Każde odetchnięcie  każde uderzenie serca jest od­ro­biną śmierci.Krokiem ku unicestwieniu."
-Erich Maria Remarque

       Zayn wybiegł z domu ze zdenerwowaniem.Ledwo pamiętał,aby zamknąć drzwi na klucz.Przestraszył się,gdy odebrał telefon ze szpitala.Bethany zasłabła wychodząc do pracy.Starsza pani mieszkająca naprzeciw usłyszała głośny trzask i od razu zrozumiała,że coś jest nie tak.Zadzwoniła więc na pogotowie.Po przewiezieniu czarnowłosej na oddział lekarz kazał pielęgniarce poinformować kogoś z rodziny Beth,ale ona owej nie miała.Wychowywała się w domu dziecka,który uważała za najgorsze miejsce na świecie mając tylko pięć lat.Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym trzy lata po urodzeniu niebieskookiej.Dziadków miała tylko ze strony ojca.Oni jednak od początku byli przeciwni związku,a później i ślubu jedynego syna z kobietą która rzekomo nie była dla niego odpowiednia.Wnuczkę uważali za pomyłkę,a kiedy George mówił,że jego wybranka jest najwspanialsza na świecie i najukochańsza wpadali w wściekłość,twierdząc,że cała ta miłość jest chora i szybko dobiegnie końca.Na pogrzebie nie przyznali się,że malutka dziewczynka o czarnych włosach i niebieskich jak morska fala oczkach,trzymająca w małej rączce szmacianą lalkę to córeczka zmarłej pary.Beth w wieku dziesięciu lat dowiedziała się prawdy o dziadkach.Znienawidziła ich swoim,całym,dziecięcym serduszkiem.Po pięciu latach,gdy sobie to uświadomili i chcieli naprawić popełnione błędy,prosto w twarz powiedziała im,co o nich myśli.Cóż szczera to ona jest bez wątpienia po matce.
       Chłopak wbiegł do szpitala jak oparzony i skierował się w stronę recepcji.Krzyknął wołając pielęgniarkę,która odeszła od stanowiska informacji w celu zajrzenia do jednej z sal,w której leżał chory pacjent placówki.
-Tak?-Dziewczyna odwróciła się gwałtownie w stronę mulata.
-W jakich sali leży Bethany Williams?-zapytał.
-A jest pan kimś z rodziny?-Kiwnął przecząco głową.-W takim razie nie wolno im udzielać jakichkolwiek informacji na temat zdrowia czy stanu pacjenta.Przykro mi.
-Ale ja...Dzwonili do mnie ze szpitala i kazali natychmiast przyjechać..-Pielęgniarka przez chwilę myślała co zrobić,aż w końcu odrzekła:
-Sala dwudziesta siódma,proszę się pospieszyć.Jeśli dobrze pójdzie to spotka pan lekarza,on powinien wiedzieć co z tą dziewczyną.
***
      Zayn wpadł na doktora tuż przy drzwiach do sali,w której leżała Bethany.Niezauważony nawet nie zwrócił na niego większej uwagi.
    -Pan Malik?-Lekarz zdjął okulary.-Proszę za mną do mojego gabinetu.Musimy porozmawiać.
***
    -Nie wiem,czy zdaje pan sobie sprawę z odpowiedzialności jaką chce na siebie przejąć.Opieka nad chorym wymaga wielu wyrzeczeń.Jak pan to sobie wyobraża?To bardzo poważna decyzja i w żadnych wypadku nie może być podjęta pochopnie,pod wpływem presji.Poza tym z pewnych źródeł wiem,że przyjaźni się pan z Bethany od dziecka.Czy na pewno chce pan widzieć jak ona powoli z człowiek zamienia się w proch?
    -Tak chcę.To moja szansa otrzymana od Boga.To jedyny sposób na naprawienie tego,co w moim życiu zostało spieprzone przez moją głupotę.Szkoda tylko,że ma się odbyć kosztem zdrowia i życia osoby najbliższej mojemu sercu.Ale skoro taka jest Boża Wola....
***
    -Więc...Jak długo to już trwa?-Rzekł siadając na szpitalnym łóżko Beth.Chwycił ja delikatnie za rękę.
    -Choroba wyniszcza mnie od środka.To przez raka umrę tak wcześnie.Ominie mnie tyle chwil,tyle rzeczy,których jeszcze nie miałam okazji zrobić.-Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach,nie chcąc pokazywać mulatowi chwili zwątpienia i słabości.
    -Pomogę ci.Obiecuję,już kiedyś to zrobiłem.Umrzesz szczęśliwa.-Powiedział z nutką pewności w głosie.
    -Jak?-Spytała.
    -Zobaczysz.Jutro cię wypisują,przyjadę.Zabiorę cię Beth w takie jedno magiczne miejsce.
_____________________________
Dziękuję za komentarze pod poprzednim postem i proszę o więcej :)
Troszeczkę musieliście czekać,za co przepraszam.

niedziela, 3 lutego 2013

01

"Śmierć jest mi­nimum. Mi­nimum wszys­tkiego. Pod­czas tych godzin, gdy jes­teś tak blis­ko dru­giej oso­by, z dwoj­ga niemal sta­jecie się jed­nym... Mi­nimum... Miłość jest śmier­cią: śmier­cią odrębności, śmier­cią dys­tansu, śmier­cią cza­su. W trzy­maniu się z dziew­czyną za ręce naj­piękniej­sze jest to, że po chwi­li za­pomi­nasz, która ręka jest Two­ja. Za­pomi­nasz, że są dwie, nie jedna."
-Jonathan Carroll
 
      Tego grudniowego poranka w Londynie nie padał deszcz,a za to śnieg.Tuż o wschodzie słońca pewien mężczyzna wstał i gorączkowo rozglądał się po pokoju,w którym właśnie się znajdował.Zdał sobie sprawę,że leży nago przykryty kocem w czyimś łóżku,a pomieszczenie nie jest mu znane.Wstał i męcząc się z bólem głowy ubrał swoje czarne jeansy,po czym na jego torsie znalazła się niebieska koszula z nieprzyzwoitym napisem.Schodami zbiegł na niższe piętro mieszkania,z wieszaka zdjął skórzaną kurtkę i już miał wychodzić,gdy usłyszał kobiecy,lekko zaspany głos.
    -Zayn?Wychodzisz już?Myślałam,że zostaniesz chociaż na śniadanie.-Blondynka podrapała się po głowie,założyła kapcie i podeszła do swojego kochanka chcąc go pocałować.
    -Ej,ej,ej.Odsuń się ode mnie.-Powiedział oschle i przesunął się bliżej drzwi.
    -Kotku,co się stało?-Nie kryła zdziwienia.
    -Po pierwsze nie mów tak do mnie,po drugie nie jesteśmy parą,więc nie zamierzam cię całować,a po trzecie kim ty do cholery jesteś!?-Warknął.
    -Nie pamiętasz?-Zapytała,a widząc grymas na twarzy chłopaka kontynuowała wyjaśnienia.-Wczorajsza impreza,kłótnia z moim chłopakiem,taniec,moje mieszkanie.Mówi ci to coś?
Spojrzał z oszołomieniem na dziewczynę,która przypomniała mu całą sytuację.Nie wiedział jak zacząć,co powiedzieć.
    -Ale,ale wiesz,że mimo tego co się tutaj stało nie możemy być parą.-Jego szept rozbłysł się po przedpokoju,a brązowookiej zaszkliły się oczy.
    -Dlaczego?Masz kogoś?
    -W pewnym sensie tak.Jestem zobowiązany.-Wyszedł trzaskając drzwiami.Żałował,że tak ostro potraktował dziewczynę,ale nie miał w planach wrócić i przeprosić.
        Nigdy nie należał do ludzi,którym w pewnym momencie zbierało się na refleksje i naprawianie dawno popełnionych błędów.Z tego powodu pomimo swoich dwudziestu lat życia na świecie nie potrafił pogodzić się z rodziną.Owszem odwiedzał ich czasem,ale tylko ze względu na dwie młodsze siostry,które nie świadome popełnionych przez brata błędów miały ochotę od czasu do czasu się z nim widywać.Na wspomnienie cudownie spędzonych świąt w rodzinnym gronie robiło mu się niedobrze,zawsze wszystko psuł,ale przecież nikt nie jest idealny.Od śmierci ojca był jedynym mężczyzną w rodzinie.Matka nie darzyła go zaufaniem,więc kiedy wyjechał zostawiając w Paryżu bliskich przestała się z nim kontaktować.Od zawsze twierdziła,że kariera wokalisty nie jest najważniejsza,a w szczególności,gdy ma się spore problemy finansowe.Starsza siostra,Megan we wszystkim popierała rodzicielkę.Malik nie mógł liczyć na chociażby cień zrozumienia z jej strony.Eleanor w roli rozsądnej nastolatki,ciut zbuntowanej,kochała brata.Widząc postępowanie innych dopasowała się do reszty.Po cichu bardzo zależało jej na minimum jednej rozmowie z Zayn'em,z czego on sam niesamowicie się cieszył.Pozostały Sheila i słodziutka Innes,która przynajmniej raz dziennie pytała gdzie jest jej braciszek.Otoczony kobietami miał tylko jedną,na której mógł bez wątpienia polegać.Bethany była jego rozsądną częścią,doradzała i wielokrotnie pomagała wyciągnąć go z obszernych,skomplikowanych kłopotów.Kochał ją.W jaki sposób?Na pewno nie tak jak powinien.Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.Nie był w stanie temu zaradzić w żaden z możliwych sposobów.Był zakochany po uszy.W jej krótkich,czarnych włosach.W zniewalającym,pełnym radości uśmiechu.W tych pięknych,niebieskich jak morska fala oczach.W każdym kroku,geście,słowie,czynie.Dla niego była jedyna w swoim rodzaju,cholernie inteligentna i nieziemsko cudowna.Jak anioł,który będzie w stanie dla kogoś takiego jak on poświęcić swoje racje i schować dumę do kieszeni.I tego mu brakowało.Warto pamiętać,że Zayn Malik,nie jest idealny.Człowiek jak każdy inny,ja czy ty,nic nadzwyczajnego.Ale czy na pewno jest w nim tyle zwykłego,człowieczego prostactwa?
***
       W kamiennicy,na drugim piętrze,w mieszkaniu po lewej stronie z numerem szesnaście,w sypialni rozległ się donośny dźwięk budzika,który wybudził z spokojnego snu czarnowłosą kobietę.Zdenerwowana podeszła do stolika i rękę potrząsnęła zegarkiem,a gdy to nie pomogło to rzuciła nim o drewniany róg łóżka.W tamtej chwili poczuła,że zapowiada się ciężki dzień....
      Leniwym krokiem skierowała się do kuchni,zaparzyła sobie kawę i popijając ją zasiadła na barowym stołku.Prawie półgodziny zleciało Beth na bezcelowym przeglądaniu internetu.Kiedy udało się jej w pełni dobudzić skierowała się do łazienki chcąc się odświeżyć.Wzięła szybki,orzeźwiający prysznic,rozczesała włosy.Ubrała się w miarę ciepło,ze względu na padający od rana śnieg.Zamknęła drzwi na klucz i nucąc pod nosem jedną ze swoich ulubionych piosenek wyszła.
      Przemierzając kolejne opustoszałe uliczki Londynu,co było spowodowane złą pogodą usiłowała ukryć grymas,który pojawił się na jej bladej,lekko zaróżowionej z zimna twarzy.Przetarła ręce,podziwiając właśnie kolejny,spadający na czarny płaszcz płatek śniegu.Przymrużyła oczy ze zdziwienia i przeklęła,gdy samochód wjeżdżając w kałużę na drodze opryskał jej spory kawałek ciemnych spodni.
      Celem opuszczenia mieszkania okazało się być zbyt ponure na jakiekolwiek radosne uśmiechy miejsce,czyli szpital.To właśnie tam ciężko chore dzieci spędzały święta,nie wśród mamy i taty,a w szpitalu.Czekały i miały nadzieję,że kiedyś będą zdrowe.A przecież nadzieja była,jest matką głupich.
***
      Zatrzasnął drzwi nogą,w oczach wciąż miał obraz smutnej blondynki.Nie mógł,nie był w stanie rzucić się na szyję jakiejś innej dziewczynie.Chociaż robił wszystko,aby zapomnieć.Z marnym skutkiem.Uchylił szklane,balkonowe drzwiczki.Jako,że na stopach nie miał nawet skarpet mróz niesamowicie je szczypał,a wiatr tylko to utrudniał.Wyciągnął z kieszeni skóry zapalniczkę,sięgnął po papierosa,zapalił go.Pierwszy raz zaciągnął się tak mocno,czując wewnętrzną ulgę.Nie palił od dobrych paru dni,nikomu nie zamierzał chwalić się,że coraz łatwiej wychodzi mu uporanie się z nałogiem i przejęcie nad nim przewagi,kontroli.Marzył o chwili,w której palenie przestanie go interesować.Wiedział,że kiedyś je porzuci.Porzuci je dla niej.Teraz nie zamierzał nawet spróbować wcielić tego planu w życie.W końcu kto pozostał przy nim,gdy bliscy się od niego odwrócili?Kto był przy nim,kiedy podjął decyzję przeprowadzki do Londynu?Nasuwają się tylko dwie odpowiedzi.Bethany i papierosy,co niestety nie szło razem w parze.
***
        Zasiadła na krześle w gabinecie profesora Lutz'a.Centralnie naprzeciw niego.Wyraz jego twarzy z spokojnej zamienił się w wręcz zwiastującą coś niedobrego...
    -Tak.Panno Williams,nie wiem do końca jak zacząć.Chciałbym przekazać tę informację jak każdą inną,ale nie jestem w stanie.-Zdjął okulary i sięgnął po teczkę z wynikami badań.
   -Coś jest nie tak?Rozumiem,że mam poddać się leczeniu?Niech pan wypisze mi receptę z lekami,a ja zacznę je brać.-Ciemnowłosa ledwo zdołała cokolwiek z siebie wydusić.Ręce zaczęły się jej pocić,nogi trząść,a w gardle znikąd pojawiła się wielka gula.
    -Źle mnie panna zrozumiała.-Pokiwał przecząco głową.-Ma pani raka.Zaawansowane stadium,nawet gdybym chciał medycyna nie będzie w stanie pani pomóc.Miesiąc.Tyle średnio jestem w stanie dać.Nigdy nie spotkałem się z podobnym przypadkiem.Przykro mi.
        Właśnie tamtego dnia świat Bethany rozsypał się na milion małych kawałeczków,a w sercu natychmiastowo powstała dziurka,dziura spowodowana nieszczęściem i to wielkim.Jej histeryczny szloch usłyszeli wszyscy pracownicy i lekarze szpitala,do którego się udała.Porwała torebkę i czym prędzej opuściła to przerażające miejsce.
***
        Bezradnie opadła na kanapę w salonie.Spazmatyczny płacz nie pozwolił jej na wykonanie jakiegokolwiek ruchu.Płakała.Ze smutku.Uświadomiła sobie,że nigdy nikomu na niej nie zależało.I będzie tak również w dzień,w którym pożegna swoje dotychczasowe życie i odejdzie.Gdzie?Gdzieś daleko.A co stanie się ze światem?Cudownymi miejscami,które tak lubiła odwiedzać,z Paryżem,rodzinnym miastem,drzewami,roślinami,zwierzętami,a przede wszystkim ludźmi?Tylko Beth już ich nie zobaczy.Nadszedł jej czas.Każdy kiedyś umrze.Ale ona pierwsza.

środa, 30 stycznia 2013

Prolog

  "Dziecko może nauczyć dorosłych trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i domagać się - ze wszystkich sił - tego, czego pragnie."
— Paulo Coelho
  
  
      Dwoje małych dzieci z zapałem goniło się po terenie całego parku,co jakiś czas dość głośno krzycząc,co rodzicielce chłopczyka dało pewność do obecności maluchów gdzieś niedaleko.Nagle niziutka dziewczynka podbiegła do jednego z drzew,dębu i przytrzymując się go pociągnęła za rękaw czarnej koszuli w kratkę swojego najlepszego przyjaciela.
   -Obiecaj mi,że nigdy mnie nie zostawisz.Dobrze?-Powiedziała poprawiając czerwoną wstążeczkę przywiązaną do warkoczyka splecionego po prawej stronie,który niesfornie opadał na ramię Bethany,a następnie zgarnęła czarne kosmyki za ucho.
   -Oczywiście,już zawsze będziemy razem,a gdy dorośniemy to weźmiemy ślub.-Chłopczyk wyciągnął swoją chudą rączkę i uśmiechając się zawiązał na nadgarstku Beth czarną bransoletkę,z zawieszką,która przedstawiała złotego anioła z niebieskimi skrzydełkami.
   -A będziesz się mną opiekować,gdy zacznę umierać?I jako mój aniołek stróż dopilnujesz,żebym trafiła do nieba?-Mała wciąż zadawała czarnowłosemu mnóstwo pytań,a ten tylko ochoczo przytakiwał zgadzając się z niebieskooką.
Po zakończeniu tej spokojnej wymiany zdań,w postaci rozmowy maluchy,trzymając się za ręce ruszyły w stronę siedzącej na ławce matki ciemnookiego.
   -Mamoo?-Zaczął malec,przeciągając wyraz i jednocześnie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony mamy,gdy ta podniosła głowę z nad grubego tomiska wierszy napisanych przez jej ulubionego poetę,zdjęła okulary,schowała je do torebki,mówił dalej.-Czy Bethany mogłaby do nas wpaść na podwieczorek?Postaramy się siedzieć cicho,obiecuję.
   -No dobrze,niech stracę.Możesz przyprowadzić swoją przyjaciółkę do domu.Skosztuje ciasta,które upiekłam dzisiejszego ranka,kiedy jeszcze smacznie spałeś.-Mrugnęła porozumiewawczo do dziewczynki.Joenne lubiła tę malutką,słodko wyglądającą Bethany,która spędzała z jej synem więcej czasu niż ona sama.Można nawet powiedzieć,że traktowała ją jak córkę,której nie miała.
***
   -Wcale,że nie!To ja zjadłem więcej ciasteczek!-Czarnooki chłopczyk poprawił swoje włosy,a następnie popatrzył na przyjaciółkę z udawaną złością,która niesamowicie go rozbawiała.Jeszcze chwila i miał wybuchnąć niepohamowanym śmiechem,przez całkowity przypadek.
   -Nieprawda,oszukiwałeś!-Beth nie zdawała sobie sprawy z żartów przyjaciela,więc założyła ręce na piersi,wstała od stołu,otrzepała sukienkę,uniosła głowę do góry i ruszyła w stronę kanapy,na której po chwili usiadła.
Chłopczyk droczył się z nią od dnia,w którym się poznali.Naśmiewał się z niej,nie zdając sobie sprawy z przykrości jaką zadawał.Gdy jednak to do niego dotarło,wstał z ciemnego,drewnianego krzesła i kucnął,naprzeciwko sofy patrząc prosto w te niezwykłe niebieskie,jak morska fala oczy,które tak niesamowicie mocno go przyciągały.
   -Przepraszam,nie gniewaj się już na mnie.Nie będę ci już dokuczał.-Na zgodę wystarczył przyjacielski uścisk i uśmiech na twarzy dwóch słodkich istotek.
______________________________
Mam nadzieję,że prolog choć odrobinę Was zaciekawił.
Pozdrawiam.Komentujcie!